Przedwojenna Polska była jak cebula – niby zdrowa, bo wyleczona wolnością, ale jednak rozwarstwiona i wciąż pokrojona ze łzami. Dopiero nocą wszystko to przestawało mieć znaczenie, bo niczym specyficzna zupa cebulowa mieszało się w imprezowym miejskim garnku chochlą wódki i chocholim tańcem. Oczywiście hulanki i swawole najgłośniej niosły się przez „Paryż Północy”, czyli rosnącą w kulturę i sztukę Warszawę. Ale kroki imprezowiczów dudniły przez całą Polskę. Do Krakowa? Nie. Kraków był wtedy oazą poetów i romantyków. Ale już w sąsiednich Katowicach robotnicy wypełniali zabawą każdy kąt nocy. Dziś Dzień Zagrychy, nieodłącznej towarzyszki nocnych szaleństw.
Przedwojenne Coco w Kato
Jak mówi Grzegorz Wójcik ze sklepu detektywistycznego Spy Shop w Katowicach przy ul. Mickiewicza 14: „Przed wojną Katowice nawet nocą były bardzo mocno podzielone – centrum bawiło się w ekskluzywnych lokalach, a jego niemal przeciwieństwem były robotnicze przedmieścia, które bawiły się w lokalach trochę mniej ekskluzywnych...”.
Takim mało udanym połączeniem jak alkohol i jazda samochodem raczej nikt się nie przejmował – prawo nie obejmowało jazdy po pijaku, więc nawet wypadek śmiertelny był traktowany pobłażliwie. Wszystko było rozregulowane, jakby konieczna była kalibracja alkomatu, ale wspomniany alkomat jeszcze nawet nie istniał.
Noc jaśniejsza od dnia
Po II wojnie światowej imprezy nabrały trochę innego wymiaru, dosłownie. Pijano odwrotnie proporcjonalnie do sytuacji w kraju – czyli coraz więcej – żeby tylko odkleić się od szarej rzeczywistości i na chwilę przykleić się do kolorowych neonów. A wszystko pod okiem stalinowskiej milicji. Zabawy były dla władz enklawą Zachodu, a wszystko co zachodnie było wrogie. Jednak takie prześwity wolnego świata wdzierały się w podziurawiony socjalizm ze wszystkich stron nocnego miasta – w domach na prywatkach, w ciasnych klubach, w latynoskich rytmach, w restauracjach.
Alkohol był jednym z najważniejszych produktów w każdym domu. A w czym gustowano? Oprócz oczywiście wódki, pijano nawet oczyszczone paliwo lotnicze czy wodę fryzjerską na łupież. Koniec końców i tak oczyszczała głowę ze wszystkiego.
W PRL-u Katowice nazywane były „miastem neonów”. Szare miasto, które nocą zmieniałoby się w czerń było rozświetlane setkami jarzeniowych barw, które przemalowywały ulice na wszystkie możliwe kolory. W taki sposób Górny Śląsk nocą ubierał maskę i bawił się w najlepsze. Mimo to, władze widziały Katowice trochę inaczej – jako stolicę przemysłu i pracy robotniczej, więc miejsce kultury na Śląsku skompresowano do wybudowania Spodka.
Jasny świt
Obecnie Katowice zmieniły się industrialną metropolię kultury – festiwale, koncerty, galerie, parki. Jak dodaje Grzegorz Wójcik ze sklepu Spy Shop: „O dawnej epoce przypominają już tylko lokale, które na chwilę przenoszą nas w czasie do klimatu tamtych ulic – wystarczy tylko wiedzieć, do których drzwi zajrzeć”.
Artykuł sponsorowany