Mimo że każdego roku przed katowickimi dożynkami tu i ówdzie pojawiają się krytyczne głosy mówiące, że w stolicy aglomeracji taka impreza to obciach, mało kto zadaje sobie trud, żeby sprawdzić czy w ogóle jest dla kogo ją organizować. Jak się jednak okazuje, ustalenie ilu dokładnie rolników mieszka i aktywnie pracuje w Katowicach wcale łatwe nie jest.
Tradycja dobra rzecz, chociaż czasem przybiera karykaturalne formy. Jak choćby dożynki w Katowicach właśnie. Owszem, nikt nie neguje, że miasto kiedyś było wsią, ale to nie powód, żeby w 2014 roku cały czas o tym przypominać. Bo uzasadnić organizowanie dożynek w Katowicach można jedynie historią. W końcu, zgodnie z definicją, to ludowe święto połączone z obrzędami dziękczynnymi za ukończenie żniw i prac polowych. Podejrzewam, że grubo ponad 90 procent mieszkańców Katowic żadnych prac polowych w swoim mieście nie widziało. Bo i trudno je zobaczyć, skoro według oficjalnych informacji urzędu miasta, “na terenie Katowic znajduje się 151 gospodarstw rolnych (które zgodnie z ustawą o rolnictwie płacą podatki rolne)”. To jednak wcale nie znaczy, że właśnie tylu rolników uprawia w mieście ziemię lub hoduje zwierzęta. – Podzieliłbym to przez dwa albo nawet trzy – mówi Roman Włodarz, prezes Śląskiej Izby Rolniczej. – Liczba osób płacących podatek rolny wcale nie jest jednoznaczna z liczbą aktywnych rolników. Niektórzy mają po prostu ziemię, której wcale nie uprawiają, a podatek trzeba płacić.
Może więc liczba osób pobierających dopłaty do upraw? – To też nie będzie wiarygodne, bo ktoś zameldowany w Katowicach może mieć pole pod Białymstokiem, a w statystyce wyjdzie, że dopłaty trafiają do kogoś z tego pierwszego miasta – wyjaśnia Roman Włodarz.
Zostańmy więc przy podziale przez dwa liczby osób płacących podatek rolny. Wychodzi 75 osób lub gospodarstw, czyli 0,025 populacji miasta. Nawet jeśli dodać do tego, jak chce urząd, “pieczarkarnie, fermy drobiu i gospodarstwa ogrodnicze”, to nadal rolnictwo w Katowicach wygląda więcej niż biednie. Po co więc dożynki? Oficjalnie wiadomo: “żeby rolnicy mogli podziękować za ukończenie żniw i prac polowych”. Nieoficjalnie, żeby ekipa prezydencka mogła zorganizować darmową imprezę dla swoich wyborców. Południe miasta, a to prawie zawsze w Kostuchnie i Podlesiu odbywa się ta impreza, to matecznik prezydenta Piotra Uszoka i wiceprezydentów Krystyny Siejnej i Marcina Krupy. To także okręg, z którego można wprowadzić najwięcej radnych. Grzech nie skorzystać.
I jeszcze koszty. Budżet niedzielnej imprezy to 131 tys. zł. No, ale jeśli chce się zaprosić na scenę m.in Wilki, Pod Budą i Krywań, a do tego zakończyć zabawę pokazem sztucznych ogni, to musi kosztować. Kosztuje też samego prezydenta, którego wiele osób (oczywiście najczęściej anonimowo) nazywa w internecie sołtysem.