Reklama

Burmistrz Mikołowa przeciera szlak, ale do szczytu jeszcze daleko

Grzegorz Żądło
Od wczoraj karierę w mediach robi nowy burmistrz Mikołowa Stanisław Piechula. O dziwo, nie chodzi o to, że przyjechał do urzędu na rowerze (mieszka raptem kilkadziesiąt metrów od miejsca nowej pracy, więc byłoby trudno). Otóż pan burmistrz postanowił zamieścić ogłoszenie w internecie o poszukiwaniu zastępców. Czy to on idzie dobrą drogą, a wszyscy inni błądzą, czy też jest odwrotnie?

Zaraz po wyborach media zaczęły się zachwycać prezydentem Poznania i Słupska. Jeden przyjechał na wywiad rowerem, drugi deklaruje, że będzie rowerem dojeżdżał do pracy. Teraz do nowo wybranych szefów miast, wyróżniających się czymś nietypowym, dołączył Stanisław Piechula. Na swoim profilu na Facebooku zamieścił wpis, w którym informuje, że poszukuje kandydatów na wiceburmistrzów. Podaje jakie mają spełniać wymagania i czeka na oferty. W TVN24 zapowiedział już także, że zamieści wybrane aplikacje na swojej stronie internetowej (bez wrażliwych danych) i poprosi o opinię mikołowską radę miasta. Zewsząd płyną do burmistrza słowa uznania i pochwały za uczciwość, przejrzystość i odwagę.

Rzeczywiście, decyzja Piechuli wymagała przede wszystkim odwagi, ale w nieco innym sensie niż wszyscy myślą. Nowy burmistrz nie ma zaplecza w radzie. Bez tego trudno jest realizować program. Opozycja może przeszkadzać, czy to z powodu różnic programowych, czy przez zwykłą złośliwość. Piechula miał dwa wyjścia. Mógł spróbować wciągnąć do władzy przedstawiciela konkurencji i spokojnie rządzić cztery lata. Mógł też zagrać va banque i zrobić coś zupełnie nietypowego. Wybrał drugą opcję. Jak na tym wyjdzie, okaże się dopiero za kilka miesięcy, a nawet lat. Ryzyko jest większe niż się wydaje. Może się przecież zdarzyć, że burmistrz na zastępców wybierze zupełnie sobie nieznanych ludzi. Najlepszych pod względem wykształcenia i kompetencji, a może nawet doświadczenia. Ale podobnie jak on, bez zaplecza i być może, znajomości lokalnych realiów rządzących nie tyle miastem, co samym urzędem.

Powstaje pytanie czy podobny manewr można zastosować w większych miastach i w ogóle w polityce. Pewnie można, tyle że nikt tego nie robi. Dlaczego? Przede wszystkim, wspomniane już zaplecze. Żeby je mieć, trzeba często odpłacić się stanowiskami. Jak na dłoni pokazali to choćby Duńczycy w serialu „Rząd”. Misję stworzenia nowego gabinetu dostaje od królowej szefowa jednej partii. Nie ma jednak większości, więc musi się dogadywać z potencjalnymi koalicjantami. Sytuacja zmienia się z godziny na godzinę, w zależności od nastawienia konkurencji. Trwa handel ministerstwami. A jak zachodzi potrzeba, pada obietnica utworzenia nowego resortu (mimo że wszyscy zdają sobie sprawę z tego, że tak naprawdę nowy minister nie będzie miał nic do roboty). Rząd powstaje, wszyscy są zadowoleni.

Podobnie jest na niższym szczeblu. W poniedziałek PO, SLD i PSL ogłosiły triumfalnie, że zawiązują w woj. śląskim koalicję na cztery lata. Podzielili miejsca w zarządzie województwa i stanowiska prezesów i dyrektorów marszałkowskich spółek. Swoją drogą, takie np. PSL ma tak krótką ławkę, że zupełnie różne stanowiska obejmuje, zmieniając się co jakiś czas, kilka tych samych osób. Tak samo jest we wszystkich większych miastach.

Pewnie najlepsze byłoby rozwiązanie pośrednie: połowę wiceprezydentów/wiceburmistrzów/wicewójtów szef dobiera sobie według klucza partyjnego lub po prostu ze swojego otoczenia. Drugą połowę bierze spośród najlepszych zgłoszonych kandydatur w otwartej rekrutacji lub konkursie. Czy to jest możliwe? Pewnie jeszcze długie lata w Polsce nie. Niemniej kibicuję burmistrzowi Mikołowa. Niech zgłoszą się do niego najlepsi możliwi managerowie związani z Mikołowem. Niech będą uczciwi, pracowici i na pierwszym miejscu stawiają dobro mieszkańców.  Gdyby to się udało, byłaby to najlepsza promocja samorządu.

Zdjęcie: www.facebook.com/stanislaw.piechula


Tagi:

Dodaj komentarz

*
*