Pewnie każdy, będąc w jakimś nadmorskim mieście, miasteczku czy wsi, zastanawiał się: jak tu było dawniej. Pytanie całkiem zasadne, bo obecnie większość kurortów jest do siebie bardzo podobna. To samo jedzenie, te same parasolki i te same wysokie ceny. A gdyby tak cofnąć się w czasie o kilkadziesiąt lat…
Brytyjski reporter Norman Lewis tuż po wojnie zatrzymuje się w małej wiosce na hiszpańskim wybrzeżu. Jej mieszkańcy żyją zgodnie z rytmem przyrody. Zajmują się łowieniem ryb. Nie mają wielu potrzeb, a te niezbędne zaspokajają sami. Lewis obserwuje wszystko z bliska. Powoli staje się jednym z “tubylców”. Zdobywa zaufanie sąsiadów i nawet sam zaczyna wypływać w morze. Coś jednak zaczyna się psuć. Coraz mniejsze połowy sprawiają, że ludzie w wiosce mają coraz więcej trosk. W tym trudnym momencie w okolicy pojawia się biznesmen, który w książce Lewisa odgrywa rolę czarnego charakteru. Niektórych przekonuje (prośbą lub groźbą), innych zmusza do realizacji swoich planów. A te są dla miejscowych nie do przyjęcia. Biznesmen chce bowiem zwozić do wioski turystów. Buduje dla nich hotel i namawia rybaków, żeby zamiast na ryby, wypływali na wycieczki z obcokrajowcami. Ci, choć na początku nie chcą o tym słyszeć, z konieczności muszą zmienić zdanie.
“Głosy starego morza” to nostalgiczna opowieść o świecie, którego od dawna już nie ma. O rybackiej wiosce, która w krótkiej chwili zmienia się w turystyczny kurort. Znika cisza, znika życie odmierzane porami roku, znika wzajemne zaufanie i solidarność mieszkańców. Dzięki książce Lewisa można sobie wyobrazić w jaki sposób nadmorskie osady w wielu krajach przeobrażały się w zabetonowane hotelami miasta. Powrotu do przeszłości nie będzie. Dobrze więc, że można o niej chociaż poczytać.
“Głosy starego morza. W poszukiwaniu utraconej Hiszpanii”. Norman Lewis, przełożył Janusz Ruszkowski. Wydawnictwo Czarne, Wołowiec 2015.