Reklama

Myślał, że umrze, ale uratowali go strażnicy miejscy

Mariusz Budnik i Dariusz Iwańczak. W środku Janusz Kudlik.

Grzegorz Żądło
Ta historia zaczyna się smutno. Pod mostem na materacu, przykryty jedną kołdrą, leży ranny mężczyzna. Jest -29 stopni Celsjusza. To najzimniejsza noc tej zimy. Ma rozbitą głowę, nie czuje nóg. Powoli myśli, że to już koniec. Zresztą wcale nie chce mu się żyć. Stracił wiarę w siebie i ludzi. Noc mija, wstaje dzień, a wraz z nim pojawia się nadzieja, że może jednak nie wszystko stracone. Przywożą ją strażnicy miejscy. To właśnie oni przynoszą jedzenie, ubranie i pieniądze. Cały czas namawiają też pana Janusza, żeby pozwolił sobie pomóc. W końcu go przekonują. Potem jest szpital, noclegownia i ośrodek dla chorych. O tej historii nikt by się nie dowiedział, gdyby nie list, który bezdomny wysłał do komendanta Straży Miejskiej w Katowicach. List człowieka, który o strażnikach pisze, że traktuje ich jak rodzinę.

Janusz Kudlik bezdomny jest od 4 lat, chociaż on sam mówi, że jest „na tułaczce”. Noc z 6 na 7 stycznia mogła być ostatnią w jego życiu. Nocował pod wiaduktem przy ul. Bagiennej. Ubrany niezbyt ciepło, leżał na materacu pod kołdrą. – Spędziłem tam 20 dni. Dostałem deską od chuliganów, jakoś się doczłapałem pod ten most i tam doszedłem do siebie – opowiada. Na czole ma niezagojoną jeszcze ranę, kuleje. Jak mówi, był przekonany, że przy Bagiennej „dokończy żywota”. Pomagali mu ludzie z pobliskiej restauracji, dawali jedzenie. Nie chciał jednak jechać ani do szpitala, ani do noclegowni. Okoliczni mieszkańcy dzwonili do straży miejskiej i prosili o interwencję. W jednym z patroli był Dariusz Iwańczak. – Nie chciał żadnej pomocy. Zapytał jedynie czy mogę mu przywieźć jakieś ubranie. Następnego dnia, jeszcze przed pracą, przywiozłem mu ubranie, jedzenie i pieniądze. Cały czas bałem się jednak w jakim stanie go tam zastanę i czy w ogóle go tam jeszcze zastanę, ponieważ wtedy był największy mróz. Na szczęście był, ale do szpitala nadal nie chciał jechać  – wspomina pan Dariusz.

Kiedy był jeszcze na miejscu, przyjechał patrol kolegów ze straży. W końcu strażnicy namówili bezdomnego, żeby zgodził się pojechać do szpitala. – Dzięki strażnikom, lekarze potraktowali mnie jak człowieka, a nie jak psa. A ludzie ze straży miejskiej w ogóle nie patrzyli na to, że jestem brudny, wzięli mnie pod ręce. Przywieźli mnie do szpitala, kupili mi gorące jedzenie. Słyszałem, że przez radio pytają komendanta czy mogą mnie zawieźć do noclegowni do Chorzowa. Komendant się zgodził i pojechaliśmy. Trochę czasu na mnie stracili i za to im jestem wdzięczny – opowiada pan Janusz.

Dlatego napisał list do komendanta. – Musiałem ich odnaleźć i podziękować, bo im się to należy. Dla mnie są jak rodzina.

Katowiccy strażnicy z taką reakcją jeszcze się nie spotkali. Nie uważają, że zrobili coś wyjątkowego. Najważniejsze jest dla nich to, że pomogli potrzebującemu człowiekowi. – Jeżeli dzięki naszym działaniom ktoś zmienia postrzeganie swojego życia, ale również naszej formacji, to nas to bardzo cieszy. Jest to doświadczenie, które w przyszłości pomoże nam jeszcze bardziej doskonalić tę pomoc, która niesiemy – mówi Mariusz Budnik, strażnik miejski, który też pomagał bezdomnemu.

Pan Janusz mieszka obecnie w ośrodku św. Brata Alberta w Świętochłowicach-Lipinach, który mieści się w budynku byłej szkoły. Co ciekawe, przed laty uczył się w niej. Teraz mieszka w sali, która kiedyś była pracownią matematyki. Będzie tu do maja. Jest szansa, że potem dostanie mieszkanie socjalne. Najważniejsze jednak, że nie myśli już o śmierci. Chce mu się żyć. Z każdym dniem coraz bardziej.


Tagi:

Komentarze

  1. Robert M. 19 stycznia, 2017 at 2:56 pm - Reply

    Brawo Darek!

Skomentuj Robert M. Anuluj pisanie odpowiedzi

*
*